Nauczyciel prowadzący szkolną kronikę w czasie I wojny światowej między wierszami opowiedział o codziennym towarzyszu mieszkańców Ligoty (i nie tylko). Nie wypadało o nim wspominać w oficjalnych dokumentach, bo te powinny były pisać o sukcesach, a nie porażkach, jednak ten wspólnik wszystkich wojen dawał się tak bardzo we znaki, że nie dało się go zignorować. Głód, bo o nim mowa, doskwierał tak bardzo, że podobno moja prababcia twierdziła, że ciężka wojna to była Wielka Wojna, bo w trakcie drugiej już nie głodowała.
Już w styczniu 1915 r. – a więc nawet nie pół roku po wybuchu wojny – zaczęły się w prasie pojawiać informacje o

chlebie wojennym. Według jednego z przepisów chleb taki (zachwalany przez autorkę jako prawie tak dobry, jak prawdziwy) miał zawierać 700 gr mąki pszennej, 300 gr mąki żytniej, 500 gr ziemniaków, 250 gr mąki pytlowej (czyli kilkakrotnie mielonej), drożdże, sól, kminek i anyż. W gazecie „Górnoślązak” przypominano piekarzom zarządzenie z końca października 1914 r., które kazało im do wypieku chleba używać mąki ziemniaczanej lub ziemniaków. O ziemniakach
w pieczywie wspomina też szkolna kronika z Idaweiche. W tej sytuacji pieczenie ciast w piekarniach i w domach na własny użytek zostało ograniczone.
W 1917 r. rozważano dodawanie do chleba różnych dodatków mających zapewnić właściwą wagę bochenkom i jako taką wartość odżywczą. Jako dodatki proponowano buraki, mąkę
z koniczyny i mchu irlandzkiego (pozyskiwanego z wodorostów i dobrego przy warzeniu piwa, ale niekoniecznie przy pieczeniu chleba), z makuchów (resztek pozostałych po wytłoczeniu oleju z roślin), ze słomy i z drzewa. W Bytomiu w tymże 1917 r. przewidywano głodowe racje żywnościowe, bo co to jest 250 gr kaszy albo 2,5 kg ziemniaków na osobę na tydzień? W dodatku wydawane tylko po obowiązkowym zakupieniu brukwi?


W gazetach z tego czasu można też przeczytać o powidłach wojennych. Były one czasem przymusowo sprzedawane
z marmoladą, a intuicja podpowiada, że skoro inaczej nikt by ich nie kupił, to powidła te mogły być zupełnym paskudztwem. No
i chyba intuicja nie zawodzi, bo oto przepis na powidła wojenne:

Na żywność ustanowiono ceny maksymalne i wprowadzono kartki, których nie wolno było odsprzedawać, ale oczywiście nikt i nic nie jest w stanie w takiej sytuacji zlikwidować czarnego rynku. Brakowało zboża i mąki, ludzie oblegali sklepy
i piekarnie. Te zaś były chronione przez policję, która miała zapobiegać rozruchom wywołanym przez zrozpaczonych
z głodu ludzi. W takich okolicznościach został pewnego razu obsztorcowany przez stojące w kolejce rozzłoszczone kobiety mój osobisty pradziadek Ignac, policjant; musiał wysłuchać, że ich chłopy są na wojnie, a on, młody, siedzi bezpiecznie w domu i utrudnia im życie. Pradziadek się obraził, zawziął i zgłosił do wojska. Nie wylądował najgorzej, bo na Ukrainie w zaopatrzeniu; do prababci i dzieci z frontu przyszła pewnego razu skrzynia z mąką i ukrytymi w niej jajkami. I tak pradziadek przyłożył się odrobinę do zwycięstwa Ententy…

Bieda ogarnęła wszystkie dziedziny życia, a ponieważ trzeba było z nią żyć, próbowano ją oswoić. Reklamowano chleb wojenny jako niemal tak dobry jak zwykły i przekonywano, że obaj cesarze (niemiecki i austro-węgierski) w geście solidarności z poddanymi też go jedzą. Chodzenie bez butów przedstawiano jako źródło zdrowia i radości. Prasa opisywała, jak to w Stanach Zjednoczonych zapanowała moda na chleb wojenny, który jest tam ponad dwa razy droższy od zwykłego pieczywa. Czy to prawda, czy propaganda – nie wiadomo.


W Idaweiche nie było lepiej. Na początku maja 1915 r. rozpoczęto dożywianie dzieci z najuboższych rodzin: trzy razy w tygodniu 60 z nich otrzymywało ciepłą kolację. Nie uniknięto jednak niestety chorób, które były efektem niedożywienia, a ogólny stan zdrowia uczniów oceniono szczerze jako „dość zły”. Po letnich wakacjach rozpanoszyła się epidemia szkarlatyny i dyfterytu, która trwała jeszcze w marcu 1916 r. i zabijała dzieci bezlitośnie: przede wszystkim te najmłodsze, jeszcze niechodzące do szkoły, ale zmarło też sześcioro dzieci szkolnych. Z powodu chorób nierzadko
w szkole nie było obecnych na lekcjach ponad stu uczniów. Na domiar złego lekarz szkolny poszedł na front i nie było komu leczyć dzieci.



W szkolnej kronice zachowała się kartka (a właściwie jeden odcinek kartki) na chleb/mąkę – bo można było kupić albo jedno, albo drugie. Cała kartka składała się z 20 bonów i musiała wystarczyć na tydzień (!!!) na osobę lub gospodarstwo domowe. Za jeden bon można było kupić 70 gr mąki lub 100 gr pieczywa.
Żebyśmy dobrze zrozumieli sytuację, w jakiej znaleźli się wtedy ludzie, sprawdziłam, jak duże (choć to niewłaściwe słowo) były te jednodniowe racje. Otóż 70 gram mąki to jest tyle:

… a 100 gram pieczywa to 1,5 małej bułki:

Chciałoby się jakoś zgrabnie zakończyć ten wpis, ale właściwie nie bardzo wiem jak. Truizmy o okropnościach wojny, szacunku dla chleba, kruchości życia i odwracalności fortuny każdy słyszał tysiące razy. Pewnie tak samo, jak ponad sto lat temu mieszkańcy Idaweiche i całej Europy, którym niestety niespodziewanie przyszło się zmierzyć oko w oko
z katastrofą.
Źródła:
Schulchronik 1886 – 1919
Głos Śląski nr 62, 24 V 1917
Głos Śląski nr 69, 9 VI 1917
Głos Śląski nr 9, 21 I 1915
Górnoślązak nr 2, 3 I 1915
Górnoślązak nr 20, 26 I 1917
Górnoślązak nr 88, 19 IV 1917
Kuryer Śląski nr 59, 14 III 1917
Nowiny nr 23, 23 II 1915
Nowiny nr 41, 4 IV 1916
Nowiny nr 90, 16 VI 1917
Nowiny Raciborskie nr 10, 22 I 1917